Na początku
listopada objechałam z tatą rodzinne groby w Wielkopolsce. Tata był w dość
ponurym nastroju, stwierdził bowiem, że nie wie, czy nie będzie to jego ostatni
listopad i chce mieć pewność, że ja wiem, gdzie są groby przodków, że i za rok
i za lat dziesięć je odnajdę i o nie zadbam. Oczywiście, że to zrobię, pokrewieństwo jest lepsze od wyobcowania,
winna im jestem szacunek i pamięć.
Przy okazji
doszłam jednak do dosyć smutnych wniosków. Oczywiście, nasz ród, wywodzący się
od pewnego XIII-wiecznego rycerza, jest dosyć rozrośnięty i o jego wymarcie
raczej nie trzeba się martwić. Ale akurat w naszej jego gałęzi sprawy nie
wyglądają różowo. Są w niej bowiem już i tacy zmarli, którzy po zeszłorocznej
śmierci mojej babci żyją już tylko w pamięci mojego ojca i jego siostry. I
teraz – w mojej.
Są tacy,
których groby będą zadbane i pielęgnowane przez dzieci, wnuki, prawnuki bez
względu na to, czy przybędzie na nie świeczka jeszcze i ode mnie, czy nie. Ale
są i tacy, o których groby mogę zadbać już tylko ja, bo zwyczajnie nie zostali
już żadni inni żyjący krewni. Albo zostali, ale tacy, którzy się nie zajmą, nie
zatroszczą, bo nie jest to dla nich ważne, bo szkoda im sił, środków i
pieniędzy. Ludzie, którzy dla przykładu gotowi są wyrzucać XIX-wieczne pamiątki
rodzinne, na które babcia chuchała i dmuchała całe życie, bo nie pasują im do
modernistycznego wystroju mieszkania.
Dla niektórych
moich przodków i krewnych zostałam więc tylko ja, bo tacie brakuje już sił. Dla
pradziadka Władysława, po którym zostało kilkoro prawnucząt, ale nikt z
pozostałych od dwudziestu lat nie pofatygował się na jego grób. Dla Walerii,
jego pierwszej żony, która co prawda nie była moją prababką, ale nie pozostał
przy życiu nikt z jej krewnych, więc i za jej grób czuję się odpowiedzialna.
Dla praprababki Teodory, którą niedługo będę musiała przenieść na inny
cmentarz. Ten, na którym została pochowana, stary, urokliwy, XIX-wieczny
cmentarzyk zostanie niebawem skasowany – na malowniczy skwer w dobrej
lokalizacji ostrzy sobie zęby i ślini się kilku deweloperów.
Tylko u nas! Kup luksusowy apartament w
nastrojowym osiedlu postawionym na ludzkich kościach! Dogodne raty, histeryczne
wycie psów, nawiedzenia, duchy i upiory w cenie!
Przecież nie
wszyscy tam pochowani mają jak Teodora jeszcze żyjących potomków, którzy się
zatroszczą, którzy przeniosą, którzy nie dopuszczą do wrzucenia ich kości do
wspólnego dołu z wapnem gdzieś na nowym cmentarzu komunalnym. Nie wszyscy
zostaną upamiętnieni choćby tabliczką. Nie sądzę, by podobało im się tak
brutalne naruszenie ich spokoju i miejsca spoczynku.
Tak czy
inaczej, uświadomiwszy sobie te kilka spraw, poczułam się prawie jak Anna
Jagiellonka. Ostatnia z rodu. Dziwne i smutne uczucie. Sprawia, że zaczynam się
zastanawiać, czy jednak nie byłoby dobrym pomysłem, żebym jednak, mimo
wszystko, miała dzieci. Którym przekażę to, co sama wiem i czuję. Którym pokażę
groby przodków i wpoję odpowiedzialność, szacunek i troskę o nie. Które
zaopiekują się tymi mogiłami, gdy i mnie zabraknie.