środa, 18 sierpnia 2010

Wigierskie obrazki, część 1

Oprócz różnych mniej lub bardziej udanych form okołopoetyckich, będą się tu również pojawiały od czasu do czasu inne przeżycia, doświadczenia, refleksje, czasem troszkę zdjęć. Tak jak dziś, kilka migawek z wyprawy na Suwalszczyznę.

Dlaczego akurat tam? Bo to zupełnie niesamowity region, pełen miejsc wyrwanych ze współczesności, zawieszonych poza czasem i światem. Bo to właśnie ten kawałek ziemi, na którym się wychowałam, który - wraz z wyprawami do piastowskiej Wielkopolski i nad skandynawskie fiordy ukształtował mnie taką osobą, jaką jestem. Nauczył życia z przyrodą i zachwytu nad nią, przyzwyczaił do dostrzegania mocy Bogów w każdym podmuchu wiatru, w plusku jeziora pod dnem łodzi, w chłodnym mroku lasu i w każdym rozwijającym się pąku.

Dzisiaj "obrazki" z Wigier, z półwyspu poklasztornego, z odbywającego się tam co roku Jarmarku Kamedulskiego. O zakonie ani odpuście się tu rozpisywać nie będę, bo to ani miejsce, ani moja para kaloszy.

"Na Wigrach, na ostrowiu śród wody dawniej ludzie żyli Wigranie..." - dokładnie cytatu nie pomnę, ale mniej więcej tak o tym miejscu pisał Jan Długosz. Za jego czasów już rzeczeni Wigranie (lub Wingranie), jaćwieskiej rzecz jasna proweniencji, byli już przesiedleni, a na wyspie stał dworek myśliwski Jagiellonów. Miejsce do tego było idealne: odosobnione, więc mieli spokój i bezpieczeństwo, a rozpościerająca się wokół dziewicza puszcza dostarczała nieprzebranych (jeszcze wtedy) okazów zwierzyny. Którą zresztą polscy monarchowie ze swymi gośćmi tępili w zastraszającym tępie (już pod koniec XVII wieku padł ostatni w tej części puszczy tur). Legenda głosi, że owa leśniczówka była jednym z miejsc schadzek Zygmunta Augusta z Barbarą Radziwiłłówną, jeszcze za czasów ich płomiennego romansu. Następnie wyspa (a po usypaniu grobli półwysep) przekazana została właśnie zakonowi kamedułów, który przetrwał tam do przełomu XVIII i XIX wieku (skasowany przez zaborcę pruskiego). Nie tylko ten półwysep zresztą, w szczytowym okresie byli właścicielami bardzo rozległych terenów, jakiejś 1/2 dzisiejszej Suwalszczyzny. Po odzyskaniu niepodległości kościół funkcjonuje jako parafialny, natomiast sam zespół klasztorny (eremy i inne budynki) przez lata działał jako Dom Pracy Twórczej. Obecnie trwają rokowania z KRK* [Kościół Rzymskokatolicki], który domaga się zwrotu tej jakże cennej i lukratywnej posiadłości a Ministerstwem Kultury, które pragnie utrzymać w tym miejscu właśnie DPT. DPT jest zresztą świetną inicjatywą właśnie w tym miejscu, bo nie jest to tylko dom wypoczynkowy dla artystów, ale przede wszystkim punkt animowania kultury lokalnej i sztuki. Dzięki DPT na Wigrach odbywały się liczne plenery artystyczne, warsztaty, koncerty muzyki dawnej, wystawy, festyny regionalne itd.

Dawnym kamedułom jednak oddać muszę sprawiedliwość i przyznać, że oprócz zajmowania się niszczeniem pogańskiego dziedzictwa tych ziem (wiem, przesadzam, ale tylko trochę ^^), byli też świetnymi zarządcami i gospodarnymi administratorami, którzy przyczynili się bardzo do rozwoju osadnictwa i rolnictwa na tym terenie (oraz założyli moje rodzinne miasto Suwałki).

Jedną z ciekawych regionalnych, odbywających się tutaj imprez jest tzw. Jarmark Kamedulski (lub Jarmark Wigierski), odbywający się co roku 15-16 sierpnia przy okazji katolickiego święta i odpustu. Jak na zatwardziałą pogankę przystało, odpust ani inne obrzędy chrześcijańskie nie interesują mnie zupełnie, natomiast Jarmark bardzo. Bycie etnografką zobowiązuje ;).

Jak rok temu zatem, powędrowałam sobie samotnie na Wigry, po drodze mijając mniejsze i większe peletony turystów.

Tradycyjnie też minęłam kolumnę znaczącą właściwy, "wyspowy" początek obecnego półwyspu. O kolumnie tej krążyła lokalna legenda, że zamurowano w niej żywcem jednego z zakonników, w ramach kary za romans z jakąś urodziwą chłopką (reguła zakonu kamedułów jest bardzo surowa, nie mogą rozmawiać ze sobą nawzajem, ani nawet patrzeć na niewiasty; za kamedulskich czasów kobiety miały na teren zespołu klasztornego i jego kościoła wstęp tylko z okazji odpustu właśnie). W legendę, szczerze rzekłszy, mało kto wierzył. Tak mniej więcej do drugiej połowy lat 90-tych XX wieku, kiedy to z okazji wizyty papieża, cały klasztor z rzeczoną kolumną włącznie, poddano gruntownej renowacji. Z budżetu państwa, rzecz jasna. Ale mniejsza o budżet, gdy na ciekawe zabytki idzie. Gdy zabrano się za renowację kolumny, okazało się, że w środku - a jakże - znajduje się wyposażenie dodatkowe w postaci: kompletnego szkieletu męskiego, dorosłego, sztuk jeden oraz strzępów habitu, po stopniu zszarzenia sądząc, dawniej białego. Co tylko pokazuje, że lokalne legendy warto darzyć zaufaniem, bo są depozytem pamięci dawnych pokoleń. Pokazuje to także, że KRK nie tylko w ramach inkwizycji miał ciekawe sposoby na utrudnianie bądź unicestwianie nieprawomyślności i niepokorności. "Obrona życia od poczęcia do naturalnej śmierci..." Pytanie, czy śmierć w skutek zamurowania żywcem w kolumnie można uznać za naturalną, pozostawię otwartym ;). A oto i kolumna z kośćmi nieszczęśnika, które złożono w niej na powrót.

Oraz widok ogólny klasztoru, kolorowej zbieraniny pod tytułem "jarmark" i turystów.

Sam Jarmark z roku na rok zmienia się bardzo. W zeszłym roku był dużo większy i... prawdziwszy. Było o wiele więcej stoisk rzeczywiście regionalnych, twórców ludowych, rzemieślników dawnych i nowszych rzemiosł, także zarówno wystawców, jak zwiedzających z Litwy i Białorusi. W zeszłym roku mogłam sobie nie tylko pougwarzać z białoruskimi hafciarkami, ale także pooglądać rękodzieło litewskie, a nawet przydarzyło się wypić kusztyczek Suktinisu z konfratrami z litewskiej Romuvy, "za Bogów naszych i waszych".
W tym roku Litwinów jak na lekarstwo, Białorusinów wcale.

W tym roku... Jak to jeden z XIX-wiecznych podróżników pisał o Suwałkach: "bida z nędzą przez kraj pędzą". Stoisk o połowę mniej. Na co drugim te same kolczyki z tymi samymi plastikowymi koralikami i inną chińszczyzną. Zawsze mi się wydawało, że to ma być jarmark regionalny z autentycznym rękodziełem regionalnym, nie zaś rękodziełem małych chińskich rączek małych chińskich dzieci z wielkich chińskich fabryk.

Kwas chlebowy (ten sam, który już choćby w Kalvariji tuż za granicą, której nie ma, można kupić za 2 lity) po 5 zł, sprzedawany na jednym stoisku z kebabem. Z kebabem! Na Wigrach! Na jarmarku regionalnym! Jak zakrzyknął jeden z łacińskich filozofów - O tempora, o mores, o kurva!

Niestety, pan, który na jednym stoisku sprzedawał rusińskie ikony oraz maski afrykańskie (made in China, rzecz jasna), też musiał wysłuchać, co w imieniu etnografii oraz lokalności, wiedźma o jego ofercie sądzi. I nie o to chodzi, żebym była przeciwna tym towarom jako takim. Kebab chętnie zjem, ale w Egipcie, albo w knajpce arabskiej na Marszałkowskiej, a nie pod murem wigierskiego klasztoru. Na maski Yoruba chętnie się pogapię, ale w muzeum albo sklepie kolonialnym, a nie pod tymże murem tegoż klasztoru na tych Wigrach. Bardzo jestem tolerancyjna i choćby z  racji wykształcenia i zawodu różne wytwory różnych kultur mnie interesują i nawet mi się podobają, ale nie trawię zwyczajnie takiego bezmyślnego, bezrefleksyjnego pomieszania kategorii, które do siebie za grosz nie przystają, bo są zupełnie niekompatybilne. Ja wiem, XXI wiek, globalizacja i New Age. Ale jakieś granice muszą być, zdrowego rozsądku chociażby.

Z podobnych powodów potwornego pecha mieli podlascy Tatarzy, którzy nieopatrznie rozłożyli tam swój kramik.  I, znowu, nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko muzułmanom czy Tatarom jako takim (ci ostatani zresztą jakieś 600 lat już na tym Podlasiu, a nawet skrawkach Suwalszczyzny siedzą, więc tym bardziej są "lokalni"). Chodzi o pomieszanie form, treści i pojęć oraz bezmyślność w tym względzie (albo liczenie na bezmyślność odbiorcy). A pecha mieli strasznego. Nie dość, że trafili na pogańską wiedźmę, to jeszcze na etnografkę. A etnograf i wiedźma (poza mieszczeniem się wraz z historykiem w mojej skromnej osobie) mają to ze sobą wspólnego, że są ciekawscy z definicji i dociekliwi z natury.

Zastrzygła więc wiedźma uszami i przydreptała do nich z fałszywie życzliwym uśmiechem. Na wstępie złożyła im życzenia z okazji ramadanu, co się właśnie był zaczął, a następnie zapytała uprzejmie, czy przypadkiem z ramadanem owym sprzeczne nie jest, że tu sobie stoją nad tymi garami z żarciem i w braku kupujących, sami wsuwają jeden talerz kołudnów za drugim. Jak już pozbierali szczęki z trawy, to w końcu jeden - najmłodszy, widać już odpowiednio wyszkolony - odpowiedział, że no może trochę, ale jednak nie, bo jak się jest w podróży to się ma dyspensę od postu, no a oni przyjechali z Puedlasja. Wiedźma pokiwała główką, jako że zgadzało jej się to z informacjami z religioznawstwa porównawczego, które te ładnych parę lat temu musiała zdawać. Ale to nie był koniec ich problemów. Następnie bowiem złośliwa wiedźma zapytała, jak się mają do ich lokalnej, 600-letniej kultury spolonizowanych, zlituanizowanych i spodlaszczonych Tatarów fanty, które razem z kołdunami sprzedają, takie jak: marokańskie khamsy (tzw. "dłoń Fatimy", choć to błędne określenie), ogólno-maghrebskie amulety z okiem (tzw. "oko Proroka"), egipskie sfinksy z piramidką oraz saudyjskie pamiątki z Mekki. A mają się, proszę waszmości, jak kwiatek do kożucha, świadcząc jedynie o postępującej ich indoktrynacji przez braci z Zatoki. Tu już odpowiedzieć nie bardzo umieli, łebki pospuszczali i wiedźma litościwie straciła zainteresowanie w dręczeniu ichże.

Czy można zapisać coś na plus tegorocznego jarmarku? A można.
Ser koryciński z kozieradką (choć znowu, produkt to raczej podlaski niż podsuwalski), niezmiennie trzyma jakość i klasę. Samogonka jałowcowa zagryzana ciemnym chlebem ze smalczykiem niezmiennie świetnie "wchodzi" w upał.
Na trawie ktoś rozstawił kołowrotek i mały warsztat tkacki, który radośnie obfociłam, jednak nie doczekałam się, żeby ów ktoś do niego przyszedł, coś zademonstrował, czy choćby poopowiadał.

No i, last but not the least, trzy (tak, całe trzy!) stoiska, które były naprawdę autentyczne, z prawdziwym rękodziełem, oryginalnym rzemiosłem, wartymi uwagi wzorami i, co równie ważne, rzemieślnikami-artystami z pasją. Takimi, którzy nie produkują towarów dla pieniędzy, ale z pasją tworzą prawdziwe dzieła sztuki, a do tego potrafią o tym zajmująco opowiadać. 

A więc po kolei:

1) Stoisko pracowni ceramicznej "Gandas" z litewskiego Mariampola. Artysta - rzemieślnik, tworzący naprawdę piękną ceramikę. Ceny tak przystępne, że uwierzyć trudno, jakość rewelacyjna, wzory przepiękne, z jednej strony jak najbardziej tradycyjne i regionalne, z drugiej oryginalne i "jego", ale bardzo praktyczne, nie "wydumane" ;). Pan bardzo dobrze mówi po polsku, towarzyszące mu zwykle miłe panie - po angielsku, jeśli ktoś litewskim nie włada. Do Mariampola blisko, do jego pracowni w nimże łatwo trafić, jeśli ktoś wybiera się na Suwalszczyznę, naprawdę polecam wycieczkę do Mariampola przy okazji ;). Od paru lat zdecydowana większość ceramiki, jaką kupuję, zarówno codzienna, "stołowa", jak i obrzędowa, to właśnie od niego.

A oto i jego strona. Uprzedzam, że wrzucone ma na nią jakieś 10% swoich wyrobów tylko ;). Osobiście jestem wielką fanką serii zielonej (w prawym górnym rogu strony głównej) z symboliką drzewa życia.

2) Sąsiednie stoisko, także z litewską ceramiką, w formach drobnych. Piękne dzwonki - zawisną na belkach stropowych obok trzech wcześniejszych, także litewskich:

I miniaturki dzbanuszków, które kupiłam dla moich wiedźm w skali 1:6 (najwyższy ma 2 cm):

3) Absolutny hit sezonu ;). Rewelacyjne i najciekawsze w tym roku stoisko - z kowalstwem artsytycznym. Absolutnie przepiękne rzeczy, wykonywane wg zasad dawnego rzemiosła, z ogromnym zaangażowanie, pasją i sercem. Wyjątkowe, unikatowe, przecudne... A do tego przemili ludzie - pan Karol z żoną i synami. Tworzy prawdziwe arcydzieła - od maleńkich zawieszek, przez repliki broni, po świeczniki i meble, także na indywidualne zamówienia. Z równym zaangażowanie i pasją oboje potrafią o tym mówić. To wystarczyło, żeby etnografka ze mnie wyskoczyła, stanęła obok, rozdziawiła się od ucha do ucha i nie zdołała odkleić się od ich stoiska przez godzinę, podziwiając i rozmawiając. Cudowni ludzie, cudowne rękodzieło.

A nabyłam od nich:
nożyk użytkowy:

młot (Thora, albo Perunowy, jak kto woli ^^) duży, ot taki dla woja:

 Oraz, na specjalne zamówienie, wykuty specjalnie dla mnie i na moich oczach, młot mały, ot taki na moją szyję ;):

Mam srebrny mjöllnir od Gunnor, mojej koleżanki z Islandii, który noszę na co dzień, do "cywilnych" ubrań. Jest tak delikatny, że mogę go nosić nawet do pracy, nie rzuca się tak szalenie w oczy i bardzo go lubię. Ten, to co innego. To, choć niewielki, to jednak solidny kawałek żelaza, ale... Ale jest zupełnie inny i o to chodzi. Ten będzie do odzieży historycznej, do celów obrzędowych itp. 

Powiem wam, to zupełnie niesamowite uczucie, kiedy taki w pewnym sensie "amulet" zostaje wykonany specjalnie dla ciebie, na twoich oczach, kiedy widzisz, jak zmienia się z bezkształtnej bryłki, rozgrzewa, nabiera kształtu, kiedy jesy kuty, szlifowany, woskowany, kiedy jeszcze gorący trzymasz w dłoni. I choć kształtem jest dla mnie związany z Thorem czy Perunem, to materiałem i właśnie tym wspomnieniem trzymania go gorącego w dłoni, tej bryłki metalu wyrwanej z ziemi i wykutej w żarze, jest dla mnie też związany ze Swarogiem. Jest wyjątkowy. Jedyny. Specjalny. Wspaniałe doświadczenie. I niniejszym chcę jego Twórcy podziękować raz jeszcze!

A tutaj, na jego stronie, możecie podziwiać inne dzieła pana Karola i - jeśli ktoś szuka czegoś wyjątkowego dla domu, siebie czy kogoś bliskiego - gorąco zachęcam do skontaktowania się z nim!

Ciąg dalszy - tym razem mniej zakupowo-historyczno-malkontencki, a bardziej związany z przyrodą - nastąpi.

8 komentarzy:

  1. Pięknie dziękuję za całą relację! Oj odwiedziłabym stragany z ceramiką i kowalstwem:))) Bardzo mi się podobała historyjka jak Wiedźma załatwiła Tatarów:))))
    Buziaki!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki ;). A rzemieślników - artystów naprawdę polecam. Tak niewiele jest obecnie, w tym zalewie plastiku made in China (hehe xD) rzeczy naprawdę unikatowych. Dawne rzemiosła giną, tym bardziej więc warto doceniać pracę i pasję tych, którzy je kultywują.

    OdpowiedzUsuń
  3. Niedługo pomyślisz, że cię śledzę, ale ja mam rodzinę w samym sercu Suwalszczyzny. Znam te tereny jak własne. Wigry, Augustów i Sejny to są zawsze przystanki na mojej drodze, gdy jadę do ciotki. Nie byłam tam 3 lata, ale pamiętam nawet smak wody :) o zapachu łąk nie wspomnę...
    Taki nożyk mam i Młot Thora też mam podobny, ale ja swoje przywiozłam z Althingu w Finlandii kilka lat temu... oj zrobiło mi się sentymentalnie...

    OdpowiedzUsuń
  4. :) Króliku, po prostu podobne przyciąga podobne... homeopatia taka ;). Suwalszczyzna jest absolutnie magiczna, tam się zupełnie inaczej oddycha. Może kiedyś uda mi się wrócić tam na stałe... A tymczasem Ty następnym razem jadąc tam możesz zachaczyć o kuźnię pana Karola w Piszu, a potem zrobić sobie wycieczkę po skorupy do Mariampola ;))).

    OdpowiedzUsuń
  5. *zahaczyć oczywiście... Bogowie... ^^

    OdpowiedzUsuń
  6. Ahahaha ja mam rodzinę w Piszu!:))))) Każde ferie i wakacje tam zawsze spędzałam:))))

    OdpowiedzUsuń
  7. No widzisz, Alienorko, jaki ten świat mały :))).

    OdpowiedzUsuń
  8. Moment, w którym obejrzałem akcesoria od kowala, był momentem, w którym również pomyślałem, że mój serdeczny kolega Karol z Pisza wykonuje identyczne. Następnie kliknąłem na link i masz ci los. Jeżeli będziesz potrzebowała czegoś naprawdę pojechanego, typu maska do obrzędów, lub jakiś nietypowy gadżet to zapraszam do mojej pracowni w Mikołajkach http://www.szustak-metaloplastyka.pl . Jeżeli linka uznasz za spam to proszę, usuń go i pozostaw komentarz. Karolek jest mistrzem w swoim, a raczej naszym fachu i bardzo sobie cenię jego szczere koleżeństwo. Pozdrawiam Jacek Szustak, mazurski metaloplastyk.

    OdpowiedzUsuń